Kerrang!: W domu
Jak supergwiazdy z grupy 30 Seconds To Mars przygotowują się do największej w swojej historii brytyjskiej trasy koncertowej? Aby się tego dowiedzieć, udaliśmy się do wspólnego domu braci Leto w Los Angeles - nazywanego również kwaterą.
Pierwszy koncert 30 Seconds To Mars w Wielkiej Brytanii miał miejsce 24 czerwca 2002 r. i jak sam Jared Leto wspomina, była to katastrofa. Jared był niezwykle podekscytowany - właściwie słowo, którego bardzo często używa opisując tę noc oraz wiele, wiele innych to "rozpalony" - faktem, że znajduje się w kraju, w którym przyszli na świat twórcy jego ulubionych zespołów. Jednak czas wizyty 30 Seconds To Mars okazał się bardzo nietrafiony. Kilka dni wcześniej narodowa drużyna piłki nożnej została wyeliminowana z Mistrzostw Świata odbywających się w Japonii. Wszystko przez rzut wolny wykonany przez brazylijską gwiazdę piłki nożnej, Ronaldinho. Dobre samopoczucie oraz euforia wczesnego lata przerodziła się w istną żałobę narodową. W parny, czerwcowy wieczór, w klubie Barfly (Camden - Północny Londyn), który mieści spokojnie 200 osób, znalazło się tylko 40. Dodatkowo 30 osób z tej garstki zebranych posiadało darmowe wejściówki dla pracowników angielskiej wytwórni płytowej 30 Seconds To Mars. Sprawdzanie ich listy obecności nie było opcją. Zostali nagrodzeni, jeśli to jest dobre słowo, czymś co Jared określa jako: "najgorszy występ jaki kiedykolwiek daliśmy w całym naszym życiu".
Pomyśleliśmy, że ostatni raz gramy w Londynie, wspomina wokalista z żalem.
Trzy tygodnie przed tym, jak zespół Jareda rozpoczął swoją pierwszą trasę koncertową, wspierającą trzeci album grupy, "This Is War", dadzą sześć koncertów w Wielkiej Brytanii, zanim zobaczy ich 50 000 ludzi. Jared określił nastrój panujący wewnątrz grupy jako "chaos". Jednak uśmiech na jego twarzy sugeruje, że taka sytuacja stała się normą dla zespołu.
Sportowy, znoszony, biały T-shirt, w jaki ubrany jest właśnie Jared, daje doskonałe odwzorowanie definicji spokoju, jaki po prostu bije od niego. Jednak jest to tylko pozorne myślenie, ponieważ wiele spraw zaprząta głowę piosenkarza. Właśnie wrócił ze spotkania ze scenografem, który pomaga mu w organizacji największych koncertów. Wcześniej wraz z pozostałymi członkami zespołu, gitarzystą Tomo Milicevicem oraz bratem i perkusistą Shannonem Leto, śledził przykładowe programy tras takich gwiazd jak, Metallica, Green Day czy Lady Gaga. Trio toczyło bitwę na pomysły, które lądowały w broszurze koncertowej zespołu. Jeszcze wcześniej Jared wpadł na rozmowę z montażystami filmowymi, pracującymi nad filmem dokumentalnym grupy, który będzie zatytułowany "Artifact". Będzie to film pełnometrażowy opisujący trudy i udręki zespołu, jakie miały miejsce podczas tworzenia albumu "This Is War". Jeszcze dzisiaj Jareda czekają próby z zespołem, jednak jeszcze przed tym wszystkim wejdzie do studia nagraniowego aby porozmawiać z Braxton'em Olita, który podczas koncertów grupy obsługuje keyboard (były gitarzysta Ashlee Simpson-Wentz, a także jej były chłopak). Olita spędził najlepszą część ostatnich czterech miesięcy na słuchaniu dźwięków syntezatora oraz wychwytywaniu tych odpowiednich. Wszystko aby brzmienie nowego albumu było niepowtarzalne. Dzięki jego pracy grupa podczas koncertów jest w stanie w pełni odtworzyć cały dramat i atmosferę drzemiącą w "This Is War". Całe przedsięwzięcie miało miejsce w International Centre For The Advancement Of The Arts And Siences Of Sound, lepiej znane Jaredowi oraz Shannonowi jako po prostu "dom".
Leżący wysoko na wzgórzach Hollywood, pośród wijących się jak spaghetti, małych, ekskluzywnych uliczek odchodzących od Lauren Canyon Boulevard, znajduje się dom braci Leto. Jest to subtelna, nie rzucająca się w oczy nieruchomość, posiadająca pięć sypialni i cztery łazienki, zbudowana w roku 1955. Podobne domy na tym obszarze kosztują nawet 1 200 000 dolarów (najmniej 765 000 dolarów). Oczywiście Jared jest zbyt dyskretny, by wyjawić ile kosztował jego dom, gdy w roku 2006 razem z bratem w nim zamieszkał. Jak na takiego kawalera, posiadłość Leto jest bardzo czysta i pogodna. To nie jest typ domu, w którym można znaleźć skarpetki pod kanapą, pudełka po pizzy wszędzie się walające albo wystające z kosza na śmieci, czy też gdzie jest sterta brudnych naczyń w zlewie. To jest dom, w którym wyłożone podłogi czarnymi płytkami są nieskazitelnie czyste, białe ściany wyglądają wręcz na sterylne. Gustowne dekoracje dodają uroku. Będąc w tym domu można się poczuć, jak w stylowym apartamencie jednym z eleganckich hoteli Nowego Jorku. Największą uwagę przyciągają dwa białe manekiny, typy żeńskiego, stojące w salonie. Pierwszy z nich stoi na czworakach, jest ubrany tylko w kalosze oraz w coś, co przypomina policyjną hełm, zakładany w celu ochrony w zamieszkach. Drugi manekin klęczy pomiędzy nogami pierwszego, ma na sobie tylko antyczne nakrycie głowy, noszone przez Greckich wojowników. Jest tutaj również biały rower górski, oparty o jedną ze ścian. Pod inną znajduje się stare pianino oraz kolekcja złotych i platynowych płyt, które zespół otrzymał za wydany w 2005 roku krążek "A Beautiful Lie". Swoje miejsce mają one tuż obok posągu Buddy, który spogląda w stronę wejścia, a w rękach trzyma znak z wyrytym słowem 'EVIL' - zło.
Szklany stolik stojący obok kominka, obciążony jest książkami: album fotografa Mick'a Rock'a "Moonage Daydream: The Life and Times Of Ziggy Stardust", Al'a Gore'a "An Inconvenient Truth", afrykańskiego autora Khaleda Hosseini'ego "A Thousand Splendid Suns", nowojorskiego poety ulicznego, gwiazdy rocka Jim'a Carroll'a "Fear Of Dreaming". Oprócz książek na stoliku zalegają również płyty: Pink Floyd "The Wall", David Bowie "Platinum Collection", Miles Davis "Great Sessions". To tylko nieliczne z multum tytułów tutaj się znajdujących. Jest też obok krzesła nierozpakowana jeszcze gra DJ Hero, oprawiona grafika Banksy'ego, słynnego brytyjskiego artysty graffiti. Tuż obok przylega kuchnia, która mieści masę nagród, w tym trzy nagrody Kerrang! (w kategoriach: Najlepszy zespół międzynarodowy 2008, Najlepszy singiel 2008 "From Yesterday", Najlepszy singiel 2007 "The Kill", MTV Moonman, Najlepszy teledysk na EMA 2008). Jest także dziwnie wyglądająca nagroda, w kształcie ostrza piły łańcuchowej. Na stole ze stali nierdzewnej, znajdującym się na środku pomieszczenia leży ostatnie wydanie magazynu Billboard. Gazeta otwarta jest na stronie opisującą piosenką "Kings And Queens", która znalazła się na pierwszym miejscu listy Alternatywnych Piosenek. Piosenka pokonała znajdującą się na szczycie od osiemnastu tygodni piosenkę grupy Muse, "Uprising". Na parterze znajduje się studio, w którym powstała wspomniana piosenka "Kings And Queens" oraz reszta utworów z najnowszej płyty "This Is War". Krążek został nagrany przy współpracy producenta Flooda. Biały stół bilardowy zajmuje miejsce, w którym przez większość roku 2009 stała perkusja Shannona. Ściany pokryte zostały odręcznym graffiti, w szczególności rysunkami Jareda, ukazującymi zwierzęta, kosmitów i przytoczone zdania, które inspirowały, prowokowały zespół do działania w czasie procesu nagraniowego. Pierwsze słowa, które rzucają się w oczy: "Nie jesteśmy tutaj po to, by tworzyć coś, co zostało już stworzone", napisane tuszem przez samego Jareda, podczas gdy inne sentencje są mniej lub bardziej poetyckie i filozoficzne: "Im mniej postawisz, tym więcej stracisz, gdy wygrasz", dają obraz bardzo ambitnego światopoglądu Jareda, który wydaje się od samego początku dobrze służyć wszystkim członkom zespołu.
Czy jest to dom? Jared rozmyśla, oprowadzając nas po posiadłości. Czy jest to fabryka? To rodzaj wielkiego laboratorium. Kocham znajdującą się tutaj energię, jest świetna. Było dla nas niezwykle ważne, by znaleźć miejsce, w którym twórczo moglibyśmy się rozwinąć. Mamy obok siebie wspaniały zespół ludzi, pomagają nam jak tylko potrafią. Jesteśmy jak dobrze działająca spółdzielnia ludzi. Zajmujemy się wieloma sprawami, nie tylko muzyką. Trzymanie wszystkich spraw w tym miejscu może się wydawać trochę nierealne, ale dla nas jest perfekcyjnie. Wygląda to dość zabawnie, prawda?
Jared Leto spędził Sylwestra samotnie, siedząc na plaży na Florydzie, oglądając na wybrzeżu fajerwerki, wznoszące się i opadające w dół. Jedyną wiadomość tekstową, jaką wysłał w tym czasie, była wiadomość do swojego brata, również siedzącego samotnie, ale nie na plaży, a w domu w Los Angeles. Rok 2010 zapowiada się dla zespołu 30 Seconds To Mars na przełomowy i pełen sukcesów. Obaj bracia wiedzą, że mało prawdopodobnym jest fakt, że spędzą w swoim domu w ciągu całego roku więcej niż dwa tygodnie. Ich grafiki wypełnione są do granic możliwości. Wszystko przez światowe tournee, którego chcą się podjąć. Przy promowaniu krążka "A Beautiful Lie" grupa skupiła się najpierw na Ameryce - gdzie sprzedanych zostało 1,2 miliona płyt - dopiero później grupa próbowała zwrócić na siebie uwagę reszty świata. Taka taktyka przyniosła spektakularny sukces, ale również po pewnych kosztach. Trio nie miało czasu żeby odbyć trasę w rodzinnym kraju od 2007 roku. W Stanach Zjednoczonych krytycy skupili się na fakcie, iż płyta "This Is War" swój debiut miała w Billboard, poza pierwszą dziesiątką, a dokładniej na miejscu osiemnastym. Padały nawet sugestie, że zespół został w tyle przez odwrócenie się od swojej ojczyzny. Na szczęście dla zespołu takie wnioski wyssane z palca, nie pokrywają się z prawdą: płyta "This Is War" ma już na swoim koncie 67 000 sprzedanych egzemplarzy w pierwszym tygodniu po grudniowej premierze. Grudzień jest trudnym miesiącem na wydawanie płyty. Z pewnością wydanie jej choć miesiąc wcześniej, przy takiej sprzedaży, zapewniłoby grupie miejsce w Top10. Przytoczmy przykład. Slayer ze swoją najnowszą płytą "World Painted Blood", zadebiutował na rynku na dwunastym miejscu, a sprzedał płyt 41 000, czyli znacznie mniej od 30 Seconds To Mars. Dodatkowo grupa podbiła rozgłośnie radiowe. Trio nieustannie pojawia się w magazynach. To sugeruje tylko jedno, że siła przebicia jest zdecydowanie z nimi.
Reakcja na tę płytę jest zdumiewająca, zupełnie niepodobna do reakcji na cokolwiek co wcześniej zrobiłem, podkreśla Jared. Zmianę można odczuć choćby w samych Stanach. Ludzie, którzy wcześniej nas nie słuchali, teraz sięgają po naszą muzykę. Czy byliśmy wyżej na listach w styczniu? Tak, jeśli wybraliśmy odpowiedni tydzień, mogliśmy trafić na moment, gdy byliśmy naprawdę wysoko. Ja jednak nie zajmuję się notowaniami. Nigdy nie byliśmy zespołem, któremu zależy na ilości sprzedanych płyt w tygodniu. Sprzedajemy płyty systematycznie, przez długi okres czasu, dlatego jeśli chodzi o tego typu biznesowe sprawy, to nie jest to takie ważne. No chyba, że dla zespołów popowych. Bycie numerem jeden z jakąś piosenką jest fajne. To dobry czas na świętowanie całej ciężkiej pracy, jaką wykonują ludzie w naszym imieniu. Jednak nie przywiązujemy zbyt wielkiej uwagi do notowań. Prawdziwą nagrodą jest możliwość ponownego wyjścia do ludzi.
Zapytaliśmy czego fani 30 Seconds To Mars mogą spodziewać się po zbliżających się koncertach. Jared odpowiedział prosto: Spodziewajcie się niespodziewanego.
Na chwilę obecną nie jesteśmy przygotowani, śmieje się, siadając plecami do kominka, tuż obok oprawionej fotografii Johna Lennona. Musimy się zebrać. Nie chcę składać obietnic, których nie będę w stanie dotrzymać, ale staramy się przygotować na występy kilka fajnych rzeczy. Gdy wyrusza się w jakąkolwiek trasę, jest szansa na odkrywanie i odnalezienie się na nowo, to właśnie jest najbardziej ekscytujące. To nie będą koncerty w stylu Pink Floyd... ale zrobimy co w naszej mocy.
Interesującym staje się fakt, że gdy członkowie zespołu wpadają na pomysły realizacji nadchodzącej trasy, Jared nie skupia się na umiejscowieniu muzyków na scenie, ale raczej na twarzach, jakie uda mu się wypatrzyć każdej nocy koncertu. Najbardziej ekscytująca sprawa związana z płytą i występami to zobaczyć jak te wszystkie 'Szczyty' ożywają, wyjaśnia. Wpadliśmy na pomysł 'Szczytu', chcieliśmy zaangażować fanów w proces tworzenia. Pomyśleliśmy, że może to być interesująca sprawa, i kiedy już przyszło do zjednoczenia tych wszystkich krajów, wszystko zadziałało jak należy. Teraz wyzwaniem staje się utrzymanie tego pomysłu i jeszcze jego ciągłe rozwijanie.
Gdy w latach 80. mieszkaliśmy w Waszyngtonie, kontynuuje, widzieliśmy dużo występów z drugiej strony. Pamiętam jak jeszcze chodziłem tam na koncerty do domu kultury i oglądałem piosenkarzy w ich zespołach, skaczących po scenie, wchodzących między widownię i oddających mikrofon ludziom, to było prawdziwe szaleństwo. Wracając do tamtych czasów, mieliśmy gdzieś tych wszystkich rockowców, odchodziliśmy od zmysłów, nie identyfikowaliśmy się z tą społecznością. Jednak ta scena naprawdę tętniła życiem. Z pewnością działo się na niej coś wyjątkowego.
Pomysł zerwania bariery, jaka istniała między publicznością a zespołem zostanie z nami, przyznaje. Dlatego kolejny koncert będzie na pewno posiadał pewien rodzaj interaktywności. Staramy się rozgryźć, jak zainicjować 'Szczyt' na żywo i to nie tylko z ludźmi, którzy przyjdą na nasz koncert. Właściwie to chcemy posunąć się o kilka kroków do przodu, chcemy aby publiczność poczuła się, tak jakby była z nami w zespole. Takie właśnie marzenia wpadają do głowy, gdy widzi się pierwszy raz swój ulubiony zespół na scenie, na żywo. Chcemy przybliżyć to marzenie, jak nigdy dotąd.
Siedzący po prawej stronie Jareda, jego brat Shannon, ma na sobie ciemne okulary, chociaż znajdujemy się w domu, a niebo nad Los Angeles pokrywają czarne chmury. Shannon opowiada nam historię, która wyjaśnia nam, jakie maniery ma zespół 30 Seconds To Mars na scenie, a także w stosunku do swoich fanów. Wróćmy do roku 1984. W tym właśnie roku rodzice braci Leto prowadzili otwarty dla wszystkich, darmowy ośrodek zdrowia w Porto-Au-Prince, na Haiti, jednym z najbiedniejszym krajów świata. Przed ostatnim trzęsieniem ziemi w tym rejonie zespół zebrał 100 000 $ (dzięki wystawionym na aukcję biletom VIP, które gwarantowały koncert, jak również kolację z zespołem). Nawet wtedy było to niezwykle przejmujące miejsce, mówi Jared. Widzieliśmy na własne oczy, jak ludzie przeszukują śmieci w poszukiwaniu resztek jedzenia albo rodziców kąpiących swoje dzieci w ściekach.
Kraj ten posiadał również ekskluzywny kurort z plażą dla bardzo bogatych osób. Jako mieszkańcy Porto-Au-Prince, bracia Leto mieli możliwość wykupienia na jeden dzień kart wstępu. Mogli na własne oczy przekonać się, co dzieje się w takim kurorcie, a przede wszystkim jak on wygląda. Udało im się zobaczyć opalonego mężczyznę, który przechadzał się po plaży z dwiema bliźniaczkami o długich blond włosach. Ochroniarz zbudowany niczym niedźwiedź zachowywał dystans do przybyszów. Shannon w jednym mężczyźnie rozpoznał David'a Lee Roth'a, wokalistę Van Halen, który zdobył znaczące miejsca na listach przebojów singlem "Jump" (album rok 1984). Podekscytowani bracia zaczęli śledzić gwiazdora po piaszczystej plaży, aż zostali zauważeni przez ochroniarza.
Ochroniarz zapytał nas: 'Hej, chłopcy, mówicie po angielsku?', przywołuje Shannon. W całym tym podekscytowaniu odpowiedzieliśmy 'Tak', na co usłyszeliśmy: 'To spieprzajcie stąd!'. To był dla nas pewien cios.
Nigdy nie chcieliśmy być zespołem, który trzyma swoich fanów na dystans, podkreśla Jared. Zawsze chodziło o nas i o naszych fanów, zjednoczonych. Gdy nagrywaliśmy album jeden z tybetańskich mnichów, których gościliśmy, napisał przesłanie na ścianie: 'Jesteśmy w tym razem i nikt z nas nie wydostanie się stąd żywy, dlatego bądźcie tolerancyjni, mili i pełni współczucia'.
To nie jest zła myśl, to nie jest zła postawa, jaką się obiera we wszystkim, w co się angażujemy, dodaje wokalista. Byliśmy już we wspaniałej podróży z naszymi fanami, wiemy jednak że najlepsze jest wciąż przed nami. To dość ekscytujące uczucie dla wszystkich z nas.
Czy jest to dom? Jared rozmyśla, oprowadzając nas po posiadłości. Czy jest to fabryka? To rodzaj wielkiego laboratorium. Kocham znajdującą się tutaj energię, jest świetna. Było dla nas niezwykle ważne, by znaleźć miejsce, w którym twórczo moglibyśmy się rozwinąć. Mamy obok siebie wspaniały zespół ludzi, pomagają nam jak tylko potrafią. Jesteśmy jak dobrze działająca spółdzielnia ludzi. Zajmujemy się wieloma sprawami, nie tylko muzyką. Trzymanie wszystkich spraw w tym miejscu może się wydawać trochę nierealne, ale dla nas jest perfekcyjnie. Wygląda to dość zabawnie, prawda?
Jared Leto spędził Sylwestra samotnie, siedząc na plaży na Florydzie, oglądając na wybrzeżu fajerwerki, wznoszące się i opadające w dół. Jedyną wiadomość tekstową, jaką wysłał w tym czasie, była wiadomość do swojego brata, również siedzącego samotnie, ale nie na plaży, a w domu w Los Angeles. Rok 2010 zapowiada się dla zespołu 30 Seconds To Mars na przełomowy i pełen sukcesów. Obaj bracia wiedzą, że mało prawdopodobnym jest fakt, że spędzą w swoim domu w ciągu całego roku więcej niż dwa tygodnie. Ich grafiki wypełnione są do granic możliwości. Wszystko przez światowe tournee, którego chcą się podjąć. Przy promowaniu krążka "A Beautiful Lie" grupa skupiła się najpierw na Ameryce - gdzie sprzedanych zostało 1,2 miliona płyt - dopiero później grupa próbowała zwrócić na siebie uwagę reszty świata. Taka taktyka przyniosła spektakularny sukces, ale również po pewnych kosztach. Trio nie miało czasu żeby odbyć trasę w rodzinnym kraju od 2007 roku. W Stanach Zjednoczonych krytycy skupili się na fakcie, iż płyta "This Is War" swój debiut miała w Billboard, poza pierwszą dziesiątką, a dokładniej na miejscu osiemnastym. Padały nawet sugestie, że zespół został w tyle przez odwrócenie się od swojej ojczyzny. Na szczęście dla zespołu takie wnioski wyssane z palca, nie pokrywają się z prawdą: płyta "This Is War" ma już na swoim koncie 67 000 sprzedanych egzemplarzy w pierwszym tygodniu po grudniowej premierze. Grudzień jest trudnym miesiącem na wydawanie płyty. Z pewnością wydanie jej choć miesiąc wcześniej, przy takiej sprzedaży, zapewniłoby grupie miejsce w Top10. Przytoczmy przykład. Slayer ze swoją najnowszą płytą "World Painted Blood", zadebiutował na rynku na dwunastym miejscu, a sprzedał płyt 41 000, czyli znacznie mniej od 30 Seconds To Mars. Dodatkowo grupa podbiła rozgłośnie radiowe. Trio nieustannie pojawia się w magazynach. To sugeruje tylko jedno, że siła przebicia jest zdecydowanie z nimi.
Reakcja na tę płytę jest zdumiewająca, zupełnie niepodobna do reakcji na cokolwiek co wcześniej zrobiłem, podkreśla Jared. Zmianę można odczuć choćby w samych Stanach. Ludzie, którzy wcześniej nas nie słuchali, teraz sięgają po naszą muzykę. Czy byliśmy wyżej na listach w styczniu? Tak, jeśli wybraliśmy odpowiedni tydzień, mogliśmy trafić na moment, gdy byliśmy naprawdę wysoko. Ja jednak nie zajmuję się notowaniami. Nigdy nie byliśmy zespołem, któremu zależy na ilości sprzedanych płyt w tygodniu. Sprzedajemy płyty systematycznie, przez długi okres czasu, dlatego jeśli chodzi o tego typu biznesowe sprawy, to nie jest to takie ważne. No chyba, że dla zespołów popowych. Bycie numerem jeden z jakąś piosenką jest fajne. To dobry czas na świętowanie całej ciężkiej pracy, jaką wykonują ludzie w naszym imieniu. Jednak nie przywiązujemy zbyt wielkiej uwagi do notowań. Prawdziwą nagrodą jest możliwość ponownego wyjścia do ludzi.
Zapytaliśmy czego fani 30 Seconds To Mars mogą spodziewać się po zbliżających się koncertach. Jared odpowiedział prosto: Spodziewajcie się niespodziewanego.
Na chwilę obecną nie jesteśmy przygotowani, śmieje się, siadając plecami do kominka, tuż obok oprawionej fotografii Johna Lennona. Musimy się zebrać. Nie chcę składać obietnic, których nie będę w stanie dotrzymać, ale staramy się przygotować na występy kilka fajnych rzeczy. Gdy wyrusza się w jakąkolwiek trasę, jest szansa na odkrywanie i odnalezienie się na nowo, to właśnie jest najbardziej ekscytujące. To nie będą koncerty w stylu Pink Floyd... ale zrobimy co w naszej mocy.
Interesującym staje się fakt, że gdy członkowie zespołu wpadają na pomysły realizacji nadchodzącej trasy, Jared nie skupia się na umiejscowieniu muzyków na scenie, ale raczej na twarzach, jakie uda mu się wypatrzyć każdej nocy koncertu. Najbardziej ekscytująca sprawa związana z płytą i występami to zobaczyć jak te wszystkie 'Szczyty' ożywają, wyjaśnia. Wpadliśmy na pomysł 'Szczytu', chcieliśmy zaangażować fanów w proces tworzenia. Pomyśleliśmy, że może to być interesująca sprawa, i kiedy już przyszło do zjednoczenia tych wszystkich krajów, wszystko zadziałało jak należy. Teraz wyzwaniem staje się utrzymanie tego pomysłu i jeszcze jego ciągłe rozwijanie.
Gdy w latach 80. mieszkaliśmy w Waszyngtonie, kontynuuje, widzieliśmy dużo występów z drugiej strony. Pamiętam jak jeszcze chodziłem tam na koncerty do domu kultury i oglądałem piosenkarzy w ich zespołach, skaczących po scenie, wchodzących między widownię i oddających mikrofon ludziom, to było prawdziwe szaleństwo. Wracając do tamtych czasów, mieliśmy gdzieś tych wszystkich rockowców, odchodziliśmy od zmysłów, nie identyfikowaliśmy się z tą społecznością. Jednak ta scena naprawdę tętniła życiem. Z pewnością działo się na niej coś wyjątkowego.
Pomysł zerwania bariery, jaka istniała między publicznością a zespołem zostanie z nami, przyznaje. Dlatego kolejny koncert będzie na pewno posiadał pewien rodzaj interaktywności. Staramy się rozgryźć, jak zainicjować 'Szczyt' na żywo i to nie tylko z ludźmi, którzy przyjdą na nasz koncert. Właściwie to chcemy posunąć się o kilka kroków do przodu, chcemy aby publiczność poczuła się, tak jakby była z nami w zespole. Takie właśnie marzenia wpadają do głowy, gdy widzi się pierwszy raz swój ulubiony zespół na scenie, na żywo. Chcemy przybliżyć to marzenie, jak nigdy dotąd.
Siedzący po prawej stronie Jareda, jego brat Shannon, ma na sobie ciemne okulary, chociaż znajdujemy się w domu, a niebo nad Los Angeles pokrywają czarne chmury. Shannon opowiada nam historię, która wyjaśnia nam, jakie maniery ma zespół 30 Seconds To Mars na scenie, a także w stosunku do swoich fanów. Wróćmy do roku 1984. W tym właśnie roku rodzice braci Leto prowadzili otwarty dla wszystkich, darmowy ośrodek zdrowia w Porto-Au-Prince, na Haiti, jednym z najbiedniejszym krajów świata. Przed ostatnim trzęsieniem ziemi w tym rejonie zespół zebrał 100 000 $ (dzięki wystawionym na aukcję biletom VIP, które gwarantowały koncert, jak również kolację z zespołem). Nawet wtedy było to niezwykle przejmujące miejsce, mówi Jared. Widzieliśmy na własne oczy, jak ludzie przeszukują śmieci w poszukiwaniu resztek jedzenia albo rodziców kąpiących swoje dzieci w ściekach.
Kraj ten posiadał również ekskluzywny kurort z plażą dla bardzo bogatych osób. Jako mieszkańcy Porto-Au-Prince, bracia Leto mieli możliwość wykupienia na jeden dzień kart wstępu. Mogli na własne oczy przekonać się, co dzieje się w takim kurorcie, a przede wszystkim jak on wygląda. Udało im się zobaczyć opalonego mężczyznę, który przechadzał się po plaży z dwiema bliźniaczkami o długich blond włosach. Ochroniarz zbudowany niczym niedźwiedź zachowywał dystans do przybyszów. Shannon w jednym mężczyźnie rozpoznał David'a Lee Roth'a, wokalistę Van Halen, który zdobył znaczące miejsca na listach przebojów singlem "Jump" (album rok 1984). Podekscytowani bracia zaczęli śledzić gwiazdora po piaszczystej plaży, aż zostali zauważeni przez ochroniarza.
Ochroniarz zapytał nas: 'Hej, chłopcy, mówicie po angielsku?', przywołuje Shannon. W całym tym podekscytowaniu odpowiedzieliśmy 'Tak', na co usłyszeliśmy: 'To spieprzajcie stąd!'. To był dla nas pewien cios.
Nigdy nie chcieliśmy być zespołem, który trzyma swoich fanów na dystans, podkreśla Jared. Zawsze chodziło o nas i o naszych fanów, zjednoczonych. Gdy nagrywaliśmy album jeden z tybetańskich mnichów, których gościliśmy, napisał przesłanie na ścianie: 'Jesteśmy w tym razem i nikt z nas nie wydostanie się stąd żywy, dlatego bądźcie tolerancyjni, mili i pełni współczucia'.
To nie jest zła myśl, to nie jest zła postawa, jaką się obiera we wszystkim, w co się angażujemy, dodaje wokalista. Byliśmy już we wspaniałej podróży z naszymi fanami, wiemy jednak że najlepsze jest wciąż przed nami. To dość ekscytujące uczucie dla wszystkich z nas.
SŁOWA: PAUL BRANNIGAN
ZDJĘCIA: DAVE WILLIS
KERANG!
TŁUMACZENIE: MARY
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz