23 październik 2009: światło ujrzy trzeci album grupy, "This Is War".
Z POWROTEM W BIZNESIE
Z potencjalnie tragicznym sporem prawnym za nimi i nowym albumem "This Is War", który ma zostać wydany w listopadzie, trio wyjawia dlaczego po tym wszystkim chcą wrócić, dlaczego nadal są w pełni sił do swojego powrotu...
Dla każdego praktykującego zespołu w XIX wieku, najbardziej natarczywe pytanie to: jaki mają związek ze swoją publicznością? W wieku, w którym komunikacja i technologia zmieniają dosłownie wszystko, co nie jest zrobione z betonu albo stali, jest parę ważniejszych tematów do rozmów, dla osób, które żyją z tworzenia piosenek i nagrywania płyt. Dzisiaj prędkość dźwięku jest szybsza niż kiedykolwiek: zespoły, które do tej pory nic nie zrobiły mogą wreszcie obudzić się z zimowego snu i wrócić po to by odkrywać. Choćby po to by dowiedzieć się, że prawdziwi fani nigdy nie opuszczają swojego zespołu.
W pewnym momencie nagrywania trzeciego album „This Is War”, stosownie zatytułowanego do minionych wydarzeń, Jared Leto otrzymał wiadomość na Twitterze od młodego człowieka pochodzącego z Teheranu. Irańczyk usłyszał o wydarzeniu, które sam zespół nazywa „szczytem”, w którym udział wzięła dość duża liczba fanów. Głosy wszystkich zostały zebrane w studio nagraniowym w Los Angeles, aby potem umieścić je na albumie. Wielka szkoda, że fani, którzy mieszkają bardzo daleko od Miasta Aniołów nie mogą również należeć do tej armii, użyczając swoich głosów.
Jared troszkę przemyślał tą sytuację, zgodził się z fanem i wpadł na „szalony pomysł”, aby naprawić sytuację. Jeśli jego zespół – w składzie jeszcze, basista Tomo Milicevic i perkusista Shannon Leto, facet z którego oczu bije ciemno magiczny blask – na poważnie wierzą, że ich muzyka jest tylko częścią całego mechanizmu, a prawdziwym silnikiem, motorem napędzającym wielką machinę jest publiczność (Bóg światkiem, że właśnie tak myślą). Zespól postarał się, aby właśnie cała ta społeczność mogła znaleźć się na zbliżającej się płycie. Z tą myślą powstał pomysł „elektronicznego szczytu”, gdzie „ludzie zewsząd” będą mogli przysyłać swój wokal wprost do 30 STM i być częścią czegoś, co jest stworzone z myślą o przyszłości niż chwili obecnej i tym co oko zwykłego obserwatora może zobaczyć.
Ilu ludzi dokładnie?
„Coś około 60 000”, powiedział Jared
Cóż, wcale nie tak duża sprawa.
O rety.
"Racja. To jest coś czego nigdy wcześniej nie robiliśmy. Ogólny rezultat był zdumiewający, potężny. Wszystko było w rękach fanów, a nie naszych. To ich płyta."
Jakby wszystkiego było mało, 30 Seconds To Mars ma kolejny pomysł, by zrealizować swoje twierdzenia o jedności pomiędzy zespołem a publicznością - twierdzenia, które mogą wydawać się przyziemne i nudne - są więcej niż tylko zwykłą obsługą swoich klientów. Zespół zaprosił fanów do wzięcia udziału w akcji przesyłania im zdjęć ich własnych twarzy i które pojawią się jako okładki nowego albumu grupy, "This Is War". Jednego dnia udało się uzbierać 1800, gdzie maksimum wynosiło 2000 - limit ustalony przez wytwórnię Virgin (chociaż zespół chciał jeszcze podwoić tą liczbę). Początkowo plan zakładał wydrukowanie stu okładek, z różnymi twarzami fanów: jednak Internet został tak zbudowany, aby ludzie handlowali między sobą dla posiadania albumu ze swoją podobizną. Więcej okładek, to większa szansa znalezienia swojej twarzy. Twarze fanów, to brak kłótni z innymi zespołami, o podobne okładki nie wspominając już o uwzględnianiu na okładkach wszystkich specjalnych gości uczestniczących w nagrywaniu albumu, zespół od tego odszedł.
"Mogliśmy mieć nawet specjalną edycję okładek z Barackiem Obamą", powiedział Jared
Naprawdę?
"Tak"
Serio, serio?
"Tak długo, jak tylko Barack nie miałby nic przeciwko. I tak zamierzaliśmy wcześniej zapytać".
Wracając do roku 1970 i zespołu Kiss, który ofiarował swoim fanom okazję do wygrania jednego z pięciu zdjęć wysokiej jakości, bez makijażu członków grupy, bez którego nie można było ich zobaczyć. W momencie wręczania nagród, zwycięzcy dowiedzieli się, że zdjęcia były zrobione tego samego dnia, tuż po rozpoczęciu przez muzyków dnia. Można doprowadzić się do szału, wymyślając lepszy pomysł, ale po 30 latach mamy zespół, który jest blisko przebicia tego.
Więc tak, 30 Seconds To Mars spędza dużo czasu na myśleniu o stosunkach pomiędzy zespołem, a jego fanami. Równie ważnie co fanów, traktują całą uwagę, którą się na nich skupia. Show biznes należy do nich.
Dzisiaj trio jest na Manhattanie, Nowy Jork. Parę dni temu Jared był w Wenecji, na festiwalu filmowym promujący film "Mr. Nobody", w którym zagrał kilka wcieleń głównego bohatera. Wywiad z nim przeprowadzało siedmioro dziennikarzy. Był to jego pierwszy film po dwóch latach przerwy.
Zapytaliśmy go, które wcielenie woli bardziej, muzyka czy aktora. Po około godziny umm i aahh, przed konkretną odpowiedzią usłyszeliśmy, że "robienie filmu jest piękną rzeczą", ale również "ciężko jest pogodzić z tym proces nagrywania piosenek i grania ich na żywo".
Przed tysiącami okrzykujących ludzi.
"Właściwie", mówi "nigdy nie myśleliśmy o tych ludziach jako o fanatykach okrzykujących nas na każdym kroku, jak tylko nas zobaczą".
30 Seconds To Mars siedzą wokół chwiejącego się metalowego stołu, na 14 piętrze Midtwon, Manhattan. Pod nimi żółte taksówki mkną do 8 Avenue i 37 ulicy. Przez pełnych 20 minut w powietrzu wisi helikopter na tle stalowoszarego nieba. Taki widok w filmach zwiastuje tylko kłopoty, a to tylko praca, która dla zespołu ciągnie się do późnego popołudnia, i tak codziennie.
Członkowie zespołu 30STM zgadzają się co do jednej rzeczy, mogą odsapnąć z ulgą, gdyż nie muszą wydawać 30 milionów dolarów. Gdyby musieli zapłacić tą sumę, prawdopodobnie dzisiaj nie byłoby już 30 Seconds To Mars, nie byłoby wywiadów, nie byłoby niczego.
"Było bardzo, bardzo wiele cholernie brutalnych dni", wspomina Jared. "Musieliśmy stoczyć prawdziwą walkę na ringu i nie była ona łatwa".
To, co się wydarzyło: grupa została pozwana do sądu przez ich wytwórnię EMI (Virgin), twierdzącej, iż zespół nie wywiązał się z umowy podpisanej w 1999 roku, która zakładała, że grupa musi dostarczyć 3 albumy. Wcześniej, tego roku pozew został wycofany, ale nie przed utratą energii i pieniędzy na to, co Jared opisał jako "szlachetną walkę".
Prawny drobny druk ostatecznych dekretów porozumienia, zabronił im mówić o szczegółach pozwu. Jednakże pokaleczeni ale nieugięci, team 30 Seconds To Mars ma wrażenie, że wyszli z tej potyczki umocnieni i mogli się sprawdzić w naprawdę ekstremalnych sytuacjach. Nic nie jest w stanie zniszczyć od tak tej swojej potęgi, na którą tak długo pracowali.
"To była niemożliwa bitwa, przeciwko silniejszemu i bogatszemu przeciwnikowi", mówi frontman. "Ale walczyliśmy o bardzo specyficzne rzeczy: o sprawiedliwość, o rację by traktowano nas jako ludzi a nie jako towar. Mówi się, że nie ma większej walki jak właśnie ta o sprawiedliwość. Nie było dnia, podczas trwającego sporu sądowego, żebyśmy kwestionowali nasze wybory, żebyśmy musieli myśleć, czy walczyć. Robiliśmy to automatycznie, wyruszyliśmy na wojnę. I jeśli musielibyśmy zrobić to ponownie, zrobilibyśmy".
Tomo i Shannon zapytani o zgadzanie się z wydanym oświadczeniem, oznajmiają że taki powinno mieć wydźwięk. Powinno mieć taką formę dla wszystkich.
"Tak", odpowiada basista, bez wahania. Perkusista czeka dłuższą chwilę żeby szybko i prawie niepostrzeżenie pokiwać twierdząco głową.
Jak myślicie co zrobi EMI bez 30 milionów i skąd to się wzięło?
Jared uśmiecha się szerokim uśmiechem jak kot z kreskówek, puszczając pytanie w powietrze. Mijają sekundy.
"Cóż", mówi "pomyśl".
Więc myślałem i nic.
"Okey", mówi. "Niektórzy dziennikarze tłumaczą 30 milionów naszą nazwą, 30 Seconds To Mars".
Serio? Oh, chyba podzielę ich styl.
Piosenkarz zamienia się z powrotem w niewzruszonego, niczym figura woskowa, z jego twarzy nie można niczego wyczytać. Najważniejsze, że to 'wtedy' już minęło.
"Kiedy wszyscy mówią, że to było", mówi, "możemy chyba zaliczyć tą historię jako skończoną. Była to bardzo ważna część naszej historii. Jestem dumny z faktu, że nie ugięliśmy się przed bitwą, że nie byliśmy zbyt nieśmiali by ją podjąć. Byłoby oczywiście łatwiej gdybyśmy trzymali język za zębami i byli dobrymi chłopcami, wdzięcznymi chłopcami, szczęśliwi ze wszystkiego, co by nam mówiono. Ale my powiedzieliśmy 'Nie, my chcemy walczyć, o to co słuszne'. I zaczęliśmy naszą walkę, do samego końca, do punktu w którym poczuliśmy pewną ulgę i zrozumienie".
Kto wygrał, wy czy oni?
"Zależy kogo pytasz"
Pytam Ciebie.
"Cóż, nie lubię używać tutaj tego słowa 'wygraliśmy'", odpowiada Jared. "Myślę, że wtedy unosimy się ze swoim ego. Ale muszę powiedzieć, że gdybyśmy
przegrali, nie siedzielibyśmy tutaj i nie rozmawiali z tobą dzisiaj".
Jared Leto należy co najmniej do rzadkiego rodzaju obserwatora. To człowiek, którego umysł jest napędzany przez stałe poruszenie pomysłów. Jako dowód, możemy przytoczyć sytuację, która miała miejsce podczas tego wywiadu. Jared podczas opisywania długich miesięcy walki powiedział do członków swojego zespołu:
"Hej! Wiecie co powinniśmy zrobić? Powinniśmy stworzyć cover do jednej piosenki Sex Pistols. To byłoby naprawdę cool!"
Piosenkę, którą Jared najprawdopodobniej by wybrał spośród zestawu Pistols musiałaby być melodia kpiąca i naśmiewająca się z pogardą z ówczesnego brytyjskiego wydawnictwa bandu, które podpisało umowę z Anglikami, tylko po to, aby szybko ją zerwać i doprowadzić zespół do furii i ataku, walki o swoje. Sex Pistols mają coś takiego.
Blind acceptance is a sin (ślepa akceptacja jest grzechem), śpiewa Johnny Rotten, jego głos przyprawiony jest o najczystszą truciznę i mówi wszystko o głupcach stojących za EMI.
Jared Leto wydaje się być zadowolony ze swojego pomysłu.
Kiedy Jared powiedział, że 30 Seconds To Mars nie są "tym rodzajem zespołu, który może rzucać się milionami na lewo i prawo, broniąc się w procesie", powód wydaje się być prosty. Większość gotówki wydali przy robieniu "This Is War". Spędzili 18 miesięcy w różnych miejscach, sprowadzili do Los Angeles tybetańskich mnichów. Tylko jeden z nich mówił po angielsku, w dodatku nie dość biegle. Wszystko po to, aby album rozpoczynał się prawdziwym błogosławieństwem. Całość zabrzmiała lepiej niż oddany śpiew kibiców piłkarskich.
Jakoś pośrodku tego zamieszania, 30 Seconds To Mars pracowało dalej nad swoim albumem, którego ochrzcili nazwą "This Is War" jakiś czas temu. Z więcej niż 100 kompozycji, wybrali tuzin i umieścili je na albumie.
"Jeśli masz wybrać 12 ostatecznych piosenek z ponad 100 powinieneś chyba pomyśleć o czymś innym zarobkowo", powiedział człowiek, który myśli o czymś innym.
Dużą rolę odegrał udział fanów, z miejsc odległych, jak Albuquerque czy Zurych, współpraca utalentowanego Kanye'go Westa (w piosence "Hurricane"), jak również gra Shannona na bębnach taiko, które dostał od brata na Gwiazdkę. To nie tylko wielkie orientalne bębny z patykiem. Starszy Leto nawet podróżował do Południowych Chin, aby nauczyć się na nich grać. (Plusem jest oczywiście to, że tybetańscy mnisi nie są żadną podróbką, nie zaśpiewają czegoś typu 'ej ty łajdaku, zjadłeś moje paszteciki...') Podczas przerwy w nagraniach, jeden z mnichów wyszedł na zewnątrz, zobaczył basen i pływające w nim pszczoły. Zebrał ich zwłoki i pochował łagodnie na ustronnym kawałku trawy.
"To była prawdziwa umowa", powiedział Tomo. "Ci faceci wcale nie fałszowali".
Wydaje się, że zespół świetnie trafił ze swoją nazwą 30 Seconds To Mars, ponieważ ciągle wykorzystują nowe doświadczenia i wykorzystują rzeczy, które nie są z tego świata. Dla nich wygodne życie wcale nie jest takie wygodne, uważają że nigdy nie będą tak dobrzy jacy chcieliby być. "Obrazy są oprawione w płótno", mówi Jared, "to je ogranicza. Dla mnie granica albumu nie ma ograniczeń czasowych".
I to nie jest jedyna rzecz. Kilka ostatecznych odpowiedzi ogranicza ten wywiad. Jared Leto rzuca okiem na członków zespołu, po czym mówi cicho, "musimy gdzieś być".
Gdziekolwiek to miejsce jest, na pewno nie tutaj.
Trójka muzyków zdąża do parteru. Tuż po powiedzeniu ostatecznego 'goodbye', zespół może być zobaczony w rozmowie z kierowcą, który zaparkował swój samochód przy West 37th Street.
Mniej niż pół minuty później oczy lidera 30 Seconds To Mars ciągle można było dostrzec na znikającym horyzoncie.
*** KERRANG!
*** tłumaczenie: mary